Informuj o swych planach, a będzie Ci je łatwiej wdrożyć

Bez kategorii

O tym, że należy informować pracowników o swoich planach i zamiarach wie każdy menedżer. Mimo tego, z jakiegoś nam nieznanego powodu, wciąż tego nie stosujemy w życiu codziennym firmy. Tak też dzieje się czasami i u nas. A jakie są tego skutki? Poczytajcie sami.

Jak co dzień wjeżdżałam samochodem na teren firmy. Tuż za bramą na swoim stałym miejscu zaparkował jeden z menedżerów. Bez słowa wyjaśnienia przez otwarte okno samochodu poprosiłam go, aby opuścił teren firmy i zaparkował swój samochód gdzieś przed bramą. Zdziwiony, a może i lekko poddenerwowany, wycofał. „No to mamy początek dnia bez zapowiedzi Heniu!” pomyślałam parkując auto.

Aby było jeszcze bardziej niestandardowo, zamiast usiąść w swoim biurze, poszłam do jego. Spotkaliśmy się na korytarzu na pierwszym piętrze. Facet uznał, że skoro od rana mam zły humor, to lepiej schodzić mi z drogi. Dlatego do biurowca wszedł drugim wejściem od strony produkcji i górą chciał przemknąć niezauważony do siebie. Miał pecha, bidula, gdyż nie przewidział, że mój plan, to spędzić poranek tylko we dwoje. Ja i on. Kat i ofiara, chciałoby się rzec. Weszliśmy razem. „Panie przodem” usłyszałam. W końcu istotnym jest korzystać z szansy bycia gentlemanem kiedy „babsko” ma zły humor! Zaznaczam. Nie miałam. Chciałam tylko, aby zrozumiał, jak czują się jego współpracownicy, kiedy wprowadza różne zmiany na ich obszarach bez żadnych wyjaśnień. Dlatego uznałam, że zamiast prawić długie wywody o teorii zarządzania, wdrażania zmian itd., zrobię mu poranek zmian w takim samym wydaniu jak on robi innym. To nie zemsta mną kierowała. O nie! To chęć pokazania Heniowi, że człowiek czuje się bardzo niekomfortowo, kiedy nie wie czego ma się spodziewać. A dlaczego chciałam wprawić go w taki stan swoim zachowaniem? Odpowiedź jest prosta: nie chciałam mówić mu codziennie o tym, że to nie w porządku i, że koledzy się denerwują. To nie miało sensu. Zrobiłam to w sumie kilkukrotnie, a jedynym efektem było jego beznamiętne wzruszenie ramionami. Ale wróćmy do mojej opowieści… Weszliśmy do biura. Ja przodem, on za mną. Usiadłam przy jego biurku bez słowa. Henio stał zadziwiony przez chwilkę, a następnie usiadł przy biurku obok. Dzięki Bogu było wolne tego dnia!  W przeciwnym wypadku, fala zaskoczenia poszłaby dalej, bo kolejny pracownik, tym razem „wyrzucony” przez niego na inne miejsce, stałby w osłupieniu. Usiadł patrząc kątem oka na to, co robię ja. No cóż, pomyślałam, show must go on. „Czy mogę Cię prosić o zrobienie mi kawy? Wiesz, takiej jak lubię. Ale nie proś dziewczyn o pomoc, bo są zajęte.”

Jego oczy miały już kształt pięciozłotówki. Przejęty, przerażony, a może i już u progu wkurzenia, poszedł do kuchni. Nie było go dobre 20 minut. Gdybym faktycznie chciała tej kawy dramatycznie, to padłabym już z pragnienia i wycieńczenia bezkofeinowego. W końcu pojawił się w drzwiach. On i moja kawa. Z wielką radością wzięłam łyka i tak jak wzięłam, tak prawie nie plunęłam zawartością moich ust. „Tfuj! Ja słodzę! A to coś nie ma cukru!” Spojrzał na mnie wzrokiem pełnym nienawiści. „Nie mówiłaś!” „Nie pytałeś!” „No to ile słodzisz?” „Nie wiem. Zapytaj moje asystentki na dole.” Wrócił po kilku minutach. Kawała była już znośna. Szkoda mi go było przeokrutnie, ale cóż zrobić innego, żeby zrozumiał jak ważna jest komunikacja? Zasiadłam wygodnie przy jego biurku i zaprosiłam do odpytywania z jego zawartości. Brałam w rękę każdą rzecz po kolei i pytałam, dlaczego się znajduje właśnie w tym miejscu. Odpowiadał cierpliwie na początku. Po godzinie sprowadziło się to do tej samej odpowiedzi: „Nie wiem.” Zrezygnowany, zdemotywowany i niechętny do dalszej pracy udał się ze mną na odprawę produkcyjną. Zdecydowałam, że otrzymał już swoją lekcję.

Po zebrania usiedliśmy razem w konferencyjnym. Zadałam mu pytanie jak się czuł, kiedy ja bez żadnych wyjaśnień wydawałam mu kolejne polecenia, bądź odpytywałam z zawartości biurka. Stwierdził, że był zaskoczony później już zniesmaczony, a na końcu wściekły, że się na nim wyżywam. Bardzo spokojnie i rzeczowo wyjaśniłam mu, dlaczego się tak zachowywałam. Powiedziałam mu, że panoszenie się po innych działach rozwieszając swoje komunikaty i polecenia, jest czymś co wielu innych menadżerów doprowadziło do sporych nerwów. Mówiłam o tym jak ważnym jest, aby zapowiedzieć pracownikowi dlaczego następuje zmiana. Aby wyjaśnić co będziemy robić i w jakim celu. Jeśli pracownik nie wie po co każemy mu coś robić, stawia opór. W końcu nikt nie lubi być zaskakiwany, jeśli nie jest to miła niespodzianka. Natura ludzka ma to do siebie, że lubi ład i porządek. Chcemy być w swej strefie komfortu i jej nie opuszczać tak długo jak się da. A takowa jest wtedy, gdy powtarzalne czynności i zadania są wykonywane każdego dnia. Bądź wtedy, kiedy podejmujemy kolejne wyzwania i znamy ich powody. Po co wyznaczamy cele strategiczne w naszej firmie? Ano po to, aby każdy wiedział, jak wygląda upragniony koniec. Czego się od niego oczekuje. Do czego dążymy i z jakim efektem mamy to zakończyć. Jeśli pracownik wie i jest mu to rzetelnie wyjaśnione i wcześniej zakomunikowane, to prawdopodobieństwo oporu z jego strony jest zminimalizowane. Oczywiście, życie nie jest tak proste i łatwe, aby każde zadanie wcześniej skrupulatnie wyjaśnione i zapowiedziane kończyło się sukcesem. Ale czyż nie o to chodzi w naszym codziennym firmowym funkcjonowaniu, abyśmy się szanowali i wykazywali chęć działania we wspólnym celu?

Henia ten poranek nauczył wiele. Mnie również. Być szefem, który gna przed siebie bez słowa wyjaśnienia, to stawać na drodze do rozwoju i stabilności emocjonalnej swoich pracowników. Dlatego oboje wyszliśmy z tego doświadczenia mądrzejsi i z pokorą wobec drugiego człowieka.

Małgorzata Bieniaszewska

Cały ten turkus…

Bez kategorii

Jestem właścicielką firmy produkcyjnej od 16 lat. Zaczynałam od zarządzania grupą 18 osób, z czego większość stanowili pracownicy działu produkcji. Jako 23-letnia dziewczyna nie wiedziałam nic o zarządzaniu zasobami ludzkimi. W czasach postkomunistycznych dyrektorów idea „ja płacę, ja żądam” była mi bardzo bliska. Taki sposób zarządzania obserwowałam przez większość swojego dzieciństwa. A jak wygląda to dziś?

Dziś zarządzam prawie 90-osobowym zespołem i przeprowadzam nas przez kolejny etap rozwoju i transformacji. Profesor Andrzej Blikle ze swoją „Doktryną jakości”, a później Andrzej Jeznach i jego książka „Szef, który ma czas” zainspirowali mnie do „turkusowej ewolucji”. To właściwy moment na postawienie pytania: Czym jest turkusowe przedsiębiorstwo? Na czym polega?

W mojej firmie, to ewolucja od dyktatury i autokratycznej postawy szefa, przez hierarchię i oddanie decyzyjności kierownikom – wciąż pod nadzorem zarządu – aż do project management, gdzie kierownikiem projektu może być każdy, który ma pomysł i inicjatywę. Jeszcze jeden ważny warunek – lider musi zachęcić swoich kolegów do współpracy. Szef pełni tu funkcję coacha i mentora. Osoby, która wspiera, doradza, ale też odkrywa talenty i kompetencje do tej pory niezauważane w swoim zespole.

Oczywiście, nie znikają cele strategiczne wyznaczane przez Zarząd co roku. Różnica tylko polega na tym, że zamiast je narzucać odgórnie, Zarząd konsultuje je w większym gronie z pracownikami. Pozostałe „podcele” i zadania leżą już po stronie… wszystkich. Tak! Nie tylko kierowników działów, ale wszystkich. Każdy w końcu ma prawo decydować o kierunkach rozwoju naszej firmy przy spełnieniu odpowiednich warunków.

Po pierwsze, trzeba wybrać zespół wdrożeniowy. Tu nie można wydać polecenia kolegom. Trzeba ich przekonać.

Po drugie, uzgodnić wspólne stanowisko i uargumentować. Następnie wdrożyć projekt, a wcześniej wykazać jego zasadność Zarządowi. Żaden z kierowników nie nadzoruje postępów. Choćby dlatego, że w danym projekcie znajdują się osoby z różnych działów, nie wiadomo więc, który kierownik miałby te zadanie realizować. Zapewne zastanawiającym jest, kto w takim razie nadzoruje prace i – co ważne – czy ten system oznacza tzw. high life w pracy, gdzie można nic nie robić? Przecież turkus to rezygnacja z formalnych, odgórnie narzuconych reguł zachowania w firmie.

Odpowiedź brzmi: Nie. Stanowczo nie!

Turkusowe przedsiębiorstwa zarządzają się same, ale tylko przy założeniu, że pracownicy są kreatywni, chętni do pracy i samodzielni. A to droga długa i wyboista. Taka transformacja nie dzieje się od ręki. Zastanawiam się czy kiedykolwiek de facto jest osiągana? Z założenia to ciągły proces uczenia ludzi podejmowania decyzji i brania odpowiedzialności za nie. Tym właśnie różni się dobry lider od innych. To nie charyzma czy ideologia. To czysta matematyka. Chcesz być decyzyjny? Bądź! Pamiętaj tylko, że bierzesz za tę decyzję odpowiedzialność! To podstawowa zasada w naszej transformacji.
Jest jeszcze jeden warunek do spełnienia: należy pamiętać, że nie każdy jest na takim samym etapie własnego rozwoju zawodowego. Przejaw konformizmu wśród załogi jest łatwy do nadzorowania, ale zabija ducha kreatywności, tak oczekiwanego przez szefa. Dlatego należy wspierać pracowników, w zależności od ich indywidualnych potrzeb.

Ken Blanchard pisał o tym bardzo przystępnym językiem w swojej książce. Opisał wręcz oczywistą zasadę: im bardziej doświadczony pracownik, tym mniej wsparcia i nadzoru potrzebuje. Mało tego. Ciągłe nadzorowanie jest dla niego demotywujące. Z drugiej zaś strony, pracownik mało doświadczony potrzebuje stałego wsparcia, odpowiedzi na liczne pytania i większej obecności mentora w jego życiu, aż do czasu usamodzielnienia się.
Przy spełnieniu powyższych warunków, wyboista droga transformacji w kierunku turkusowego przedsiębiorstwa staje się mniejszym wyzwaniem. Jesteśmy na początku tej drogi, ale według mnie, odwrotu już nie ma. Ten pogląd, to żadna nowość w świecie zarządzania zasobami ludzkimi. Peter Drucker powiedział: „Daj­cie ludziom swo­bodę działania, a zas­koczą was swoją pomysłowością.”

Małgorzata Bieniaszewska