Wróć do artykułów

Sielankowe życie szefa

Lider od kuchni

Dzwoni budzik.

Jest 5.20. Wyje bezlitośnie tym swoim dźwiękiem, co to nawet mego sąsiada raz obudził. Mnie nie. Chyba się starzeję. Kiedyś stawałam na baczność przy pierwszej nutce. Dzisiaj odsłuchuję całą melodię i… ze spokojem i konsekwencją w działaniu, wyłączam. Jestem szefową, wolno mi! Resztką sił przepuszczam przez swe dendryty i aksony sygnał. Niestety o tej porze nic się nie łączy. Przerwa w nadawaniu. „Łoncze wontki.” Nastaje cisza. Błoga i bezdenna cisza. I nagle słyszę budzik, tym razem jakby żywy. Szarpie mnie za rękę mówiąc: „A czy to nie ty powinnaś być pierwsza w firmie i świecić przykładem?”

No jasna cholera! Człowiek nawet w łóżku ma wsparcie. Oto ten, rodzony i z wyboru mąż. Szczęściarz odwożący dziecko do szkoły na 7.30, więc mogący pozwolić sobie na spanie do 6.30, powstaje a wraz z nim znika moja cisza.

Zdrajca!

„Oooo poczekaj ty żmijo! W pracy się policzymy”- myśli me beznamiętne suną po szlakach. Dzięki Bogu bezdźwięcznie, bo byłaby draka jak nic. Wstaję, przepełzam przez łazienkę, docieram do garderoby. To miejsce, w którym przypominam sobie jak się nazywam. Mija wystarczająco dużo czasu, aby mój mózg i ciało się obudziły. Jestem już w pełni świadoma i gotowa do rozpoczęcia kolejnego dnia.

Tak właśnie rozpoczyna się dzień szczęśliwego szefa. Zapytacie zapewne, a czymże to ja się tak zmęczyłam, że wstać tak trudno? W sumie, mówiąc szczerze, to niczym. Nic wielkiego. Takie tam kilka spraw i odpowiedzialności przeciętnego Iksińskiego. Chętnie Wam o tym opowiem.

Po pierwsze,

każdego poprzedniego dnia planuję kolejny. Nie mam bladego pojęcia dlaczego kalendarz mam wiecznie wypełniony po brzegi skoro niczym się nie zajmuję? Choć skrzętnie wszystko planuję efekt jest taki, że nadgodziny to moje drugie imię. Oj tak, tak. Już słyszę ten krzyk Iksińskiego, że szefowi nadgodziny nie przysługują. A i owszem, ale czy ja oczekuję za nie zapłaty? Nie. Po prostu wykonuję swoje obowiązki, a że zależy mi na terminach, to i mam za swoje.

Po drugie,

biorę odpowiedzialność. Oczywiście, każdy ją ma. Pytanie tylko czy każdy, tak jak szef, odpowiada za wszystkich pracowników i ich rodziny? Ja mam poczucie, że moim obowiązkiem jest nie tylko zapewnienie wynagrodzeń płaconych w terminie. Staram się myśleć o rodzinach moich współpracowników. Powiecie, że od myślenia to firmy nie zbuduję, ale czy właśnie nie tak ona powstała? Idea, koncepcja, myśl, pomysł i już! Ciężkiej pracy w tym nie było, bo ja podobno jestem w czepku rodzona. Z pokolenia na pokolenie przenoszą nam te geny w rodzinie. Od strony taty, pochodzącego z rodziny robotniczej, tylko on z całego rodzeństwa ukończył studia.   Aż cud, że tę mądrość przekazał mi w genach! A gdyby jeszcze ktoś miał wątpliwości, z jaką łatwością mi przychodzi wiedza, to zawsze możecie zacząć ze mną kolejną drogę o nazwie: studia. Kilka już tych ścieżek mam za sobą. W końcu geny trzeba pielęgnować!

Po trzecie,

analizuję. Wiecznie coś analizuję. Jak nie dane finansowe, to rynki zbytu. Jak nie możliwości lepszej organizacji pracy, to potrzeby pracowników. Wiecznie staram się łączyć fakty, zdarzenia, wyzwania i możliwości. Czasami tak mi się to łączy, że brakuje 24 godzin w dobie. Jak wpadnę w trans myślowy, to gdyby nie mój mąż, to zapomniałabym, że trzeba spać. No cóż, w końcu nie każdy musi, powiecie.

Po czwarte,

spotykam się. Ktoś to kiedyś mądrze nazwał dziwnym słowem: networking. W przełożeniu na nasze według niektórych szyderców: towarzyskie nic nie robienie. Kiedyś pojechałam na bankiet. Jeden z wielu w moim kalendarzu. Towarzystwo poważne, miny nadęte i ja. Nieopierzony kurczak bez doświadczenia, który jadąc w stresie całą drogę myślał po co tam jedzie. Nie potrafiłam wytłumaczyć jaki był tego cel. Tata mi kazał. Spięta i zdenerwowana wtargnęłam na imprezę. Cały wieczór uśmiechałam się zawzięcie pilnując tylko, aby pomadka nie została na zębach. Po kilku godzinach bolała mnie głowa od walącej muzyki. Nogi wchodziły w cztery litery – nigdy nie byłam stworzona do chodzenia w szpilkach. Mój rozmówca zaś uznał, że zawsze marzyłam o tym, aby wysłuchać jego rzewnej historii o doświadczeniach z czasów operacji haluksa. Słuchałam. W życiu nie słuchałam z takim zaangażowaniem takich nudnych bzdur! Później zastanawiałam się czym zgrzeszyłam, że mnie tak pokarało. A jeszcze później okazało się, że ten nudny pan, to rodzina potencjalnego klienta, a dokładniej prezes na emeryturze. Naszą rozmowę zakończył wypowiedzią: „Skoro wytrzymałaś, drogie dziecko, nudne opowieści starego pryka, to wytrzymasz też w biznesie.” I tak oto nauczyłam się, że w biznesie kontakty są bardzo istotne. Bywanie jest i może męczące, ale jakże ważne w zawieraniu znajomości.

Ponadto jestem.

Jestem wtedy, kiedy trzeba się wygadać, a w pobliżu nie ma nikogo. Wtedy, gdy stoi się w przebieralni wybierając ubrania na targi i trzeba doradzić czy aby na pewno są dobre. Wtedy, kiedy był wypadek i człowiek mało się nie zabił, co powoduje, że jest niezdolny do pracy. A, że przy tym odpowiedzialny, to i chce zgłosić w niedzielę, że go nie będzie od poniedziałku. Jestem też wtedy, kiedy brama się zablokowała i nie reaguje na hasło, a klucze zapewne w domyśle mam ja. Choć nie mam, jak się później okazało, bo miałam dzień wolny od pracy. Przynajmniej tak planowałam do czasu aż nie zadzwonił telefon o 6.50. Jestem również wtedy, kiedy się człowiek już tyle zrobił, że oczekuje pochwały, aby znaleźć kolejny bodziec motywacyjny. Wtedy, kiedy boli mnie głowa, a mimo tego słucham. Wtedy kiedy co druga osoba wchodzi do mojego biura średnio co pięć minut ze słowami na ustach: „Ja tylko na sekundkę. Można?” Jestem wtedy kiedy trzeba przeprowadzić ciężkie negocjacje z dostawcą, a pracownik nie czuje się na siłach. Jestem, jestem, jestem. To jest moja praca. I właśnie za to tak ją uwielbiam. Czasami mam dość, jak każdy, ale w większości przypadków po całym dniu, kiedy padam, na twarz myślę sobie: Fajnie jest tak odpoczywać mając urlop na terenie jednostki.  Taka rola szefa… Być.

Małgorzata Bieniaszewska

Zobacz więcej

Wróc do artykułów