Wróć do artykułów

Jak nauczyłam się być tyranem?

Lider od kuchni

Władza szefa

No napisz coś. Napisz coś takiego prawdziwego, na miarę lidera. Napisz o władzy i o tym czego nie musisz – powiedziała do mnie wbijając swój zdecydowany wzrok.

O władzy? O jakiej władzy? – zapytałam, ale odpowiedź wydawała się zbędna. Dokładnie wiedziałam co ma na myśli. Chore wyobrażenie lidera!

Lider to ten,

który może wszystko. Który ma władzę do zatrudniania, ale i zwalniania, kiedy ma kaprys. Lider to również ten, który nic nie musi. Siedzi w swoim biurze i …planuje kolejne wakacje z rodziną. Jeśli w ogóle ją posiada! Bo to również człowiek niezależny, z zasobnym portfelem, którego stać na wszystko. Lider się nie męczy, nie stresuje. On napawa się pięknem codziennego dnia.  A w tym czasie jego ludzie zasuwają bez chwili wytchnienia!  A gdy pojawi się w biurach, to tyran! Wstrętny, niewyrozumiały potwór, który czyha na pracownika, aby złapać go na nikczemnym czynie. O to, to. To lider na miarę ludzkiego wyobrażenia.

I wiesz co? Byłam tam. Byłam w tej historii obiema nogami, całą sobą i swoim umysłem. Czułam każdego dnia jaką mam władzę i moc działania. Jak napędzam swoich podwładnych do pracy. Jak mówię, krzyczę, wrzeszczę …nie do nich. Na nich. A oni stoją w osłupieniu i w milczeniu wykonują kolejne polecenia. A w mojej głowie dzwoni jedna myśl: „Ja płacę. Ja żądam. Jak się nie podoba, to won!” I podejmuję kolejne kroki, wyznaczam zadania, aż do utraty tchu. Nie mojego. Ich.

Pamiętam,

gdy byłam kilkunastoletnią dziewczynką, mój ojciec, właściciel dużej firmy produkcyjnej, zabrał mnie ze sobą do pracy. Mieszkaliśmy niedaleko, więc wyprawa nie była długa. On poszedł do biur, a ja na produkcję. Lubiłam patrzeć na te małe części, które produkowaliśmy. Na ludzi, którzy pracowali. Ale jeszcze bardziej lubiłam łapać ich jak hycel. Gdy skradałam się po cichu przez hale produkcyjne i wyłapywałam ludzi, którzy się obijali, to satysfakcję miałam przeogromną. Złapałam nieroba! Jednego, drugiego, trzeciego. I byli tacy, a jak! Takiego markowania pracy nauczył ich wcześniejszy system. Jednak również mnie, dziewczynkę, która nie wychowała się w komunizmie, nauczył poczucia wyższości. To w końcu mój tata ich zatrudniał. On im płacił. To na jego utrzymaniu byli. Z przejęciem biegłam do ojca w pamięci powtarzając nazwiska osób, które przyłapałam na nic nierobieniu. Dopadałam ojca, zdawałam relację. On ze spokojem słuchał, a następnie wymierzał karę: upomnienia, nagany. Raz nawet zwolnił człowieka, który pił w pracy. Temu się akurat należało. Przyłapałam go, gdy leżał pijany między regałami magazynowymi. Innym pewnie też się należało, bo nie dawali z siebie wiele, ale ja pamiętam satysfakcję jaką czułam. Złapałam nieroba!

Bliski przyjaciel mojego ojca mawiał,

że pracownik nawet kiedy umrzesz, w grobie będzie podgryzał twoje korzonki z zazdrości, nienawiści. Dlatego dorastając obserwowałam pracowników jak ludzi drugiej kategorii. Szef-mój pan. I pracownik-sługa. I nie chodzi o to, że mój ojciec tak traktował ludzi. Tak było traktowanych wielu. Taki był system. Takie nastawienie. Taka kultura organizacyjna. Ja jako młoda dziewczynka nasiąkłam bardzo szybko złymi przykładami. Uwierzyłam, że u źródeł motywacji leży przymus, obawa przed utratą pracy, krzyk i posiadanie władzy. Mój ojciec nie był przykładem charyzmatycznego lidera. Pochodził z rodziny robotniczej, więc szybko zachłysnął się władzą i skupił na konsumowaniu. Był bardzo dobrym inżynierem, ale słabo zarządzał ludźmi. Nie dotrzymywał słowa, bo po prostu zapominał co obiecał. Później skupił się głównie na sobie. Jakby zapomniał, że odpowiada za zespół. Jego potrzeby, jego zachcianki, jego realizacje, jego pomysły. Jego, jego, jego, jego – to słowo, które dudniło każdego dnia w ścianach zakładu. To nie był team player, niestety. I taka właśnie wyrosłam. Na bazie takich doświadczeń zostałam ukształtowana.

Wiedziałam, że najważniejsze jest realizowanie własnych marzeń. A do tego potrzebowałam posłusznych i oddanych ludzi. Byli tacy. Bali się o utratę pracy, więc wykonywali polecenia, akceptowali trudne warunki. Niestety utraciłam wielu w ferworze walki. Za późno się obudziłam z letargu. Za późno zauważyłam, że tak nie da się rozwijać firmy! Koncentracja na emocjach, brak wglądu w siebie, nieumiejętność zarządzania zespołem, brak szacunku do ludzi, współpraca nieoparta na partnerstwie tylko na kiju i marchewce. To działało. Uwierzcie mi, że działało przez wiele lat. Do tego, na nieszczęście, miałam doradców równie zapatrzonych w siebie. Zbierałam się kilka lat do rozstania z nimi. Dokonałam tego i wtedy wszystko się zaczęło zmieniać.

Dorosłam. Dojrzałam. Przebudziłam się.

Zaczęłam zauważać ludzi. To nie było łatwe przebudzenie. Trwało kilka lat. Byłam niecierpliwa. Chciałam od ręki! Już! Natychmiast! Skoro się zmieniłam, to ludzie powinni docenić! Dlaczego nie doceniali? Bali się. Nie ufali zmianie. Jak przyczajony zwierz czekali na kolejny wybuch, który udowodni, że moja przemiana, to była jedna wielka ściema. A ja upadałam i podnosiłam się. Znowu upadałam, aż doszłam do wniosku, że może zostanę w tej pozycji horyzontalnej, bo nie mam siły się podnosić. Każdy dzień był ogromnym wyzwaniem. Wściekłość mieszała się z rozpaczą, żalem, płaczem. Najtrudniejszy okres przemiany i dojrzewania. Musiałam być bardzo wytrwała w swoich działaniach, a wielokrotnie nie byłam. Frustrowałam się, gdy organizowałam kolejne akcje dla pracowników, a nikt nie chciał brać w nich udziału. Poczucie żalu i pretensji zżerało mnie od środka. Mieszało się z niechęcią do podejmowania kolejnych wyzwań. Prowadziło do rozpaczy wypłakiwanej mężowi wieczorami. Nie rozumiałam. Wciąż nie rozumiałam. Dopiero ukończone studia psychologiczne, indywidualne spotkania z bardzo dobrym coach’em i przepracowanie swojego stylu zarządzania, pomogły odkryć mi siebie. Przyniosły oczekiwane zrozumienie, rezultaty przy współpracy z grupą zatrudnionych. To pozwoliło mi na poukładanie siebie, swoich emocji, uczuć. Pomogło zbudować zespół. Minęły lata. Niektórzy odeszli z grupy. Nie wytrzymali takiego przywództwa. Poddali się, choć próbowali.

Pamiętam, gdy pracując z głównym technologiem, którego zatrudniał jeszcze mój ojciec ponad dwadzieścia lat temu, rozmawialiśmy o tym jak było. Kiedyś złożył wypowiedzenie. Powiedział, że już dłużej nie może. Nie wytrzyma nacisku oczekiwań, terminów na wczoraj, porzucania kolejnych pomysłów w połowie ich realizacji, bo właśnie pojawił się nowy priorytet. Wtedy mnie otrzeźwiło. Strach przed utratą dobrego pracownika był większy niż potrzeba realizacji swoich marzeń i stylu przywództwa. Musiałam ściągnąć wymyśloną koronę z głowy i zaniechać swojego sposobu współpracy. Dzisiaj pracujemy z nim już ponad dwadzieścia lat. Nie jestem idealna. Mam wzloty i upadki jak każdy. Ale mam ogromną wolę przemiany, bycia liderem charyzmatycznym, wizjonerem, za którym idzie zespół. I tak od lat.  Nie urodziłam się liderem. Stałam się nim dzięki moim ludziom.

Małgorzata Bieniaszewska

Zobacz więcej

Wróc do artykułów